wtorek, 9 lutego 2010

Wielkie odkrycie

W czerwcu zeszłego roku naszła mnie myśl. Prawdopodobnie nie naszła mnie wtedy pierwszy raz, ale wtedy pierwszy raz pozwoliłem jej ulecieć pomiędzy ludzi i o tym momencie mogę powiedzieć z całą pewnością, że ta myśl we mnie zaistniała. Ktoś w jakiejś książce poleciał na księżyc na wielkiej ćmie. Niestety długa chwila namysłu pomogła ustalić jedynie, że książka miała ciekawą czarno-białą ilustrację owej ćmy, więc byłem zmuszony podzielić się tą myślą z innymi. Najbliżej był Olek, ale zdołał jedynie powiedzieć, że kojarzy coś podobnego, ale nie jest stanie przypomnieć sobie jakichkolwiek szczegółów. Skoro już kogoś obarczyłem brzemieniem wiedzy-niewiedzy nie miałem innego wyboru, jak tylko szukać dalej. Z osób zebranych w okolicy chyba tylko Basia potwierdziła, że kojarzy to, o czym mówiłem, lecz przez to tylko pogorszyło moją sytuację. Wiedziałem, że myśl była czymś inspirowana, wiedziałem, że mogę sięgnąć jej źródła. Wykonałem parę telefonów do osób dosyć szalonych, żeby bez zdziwienia odpowiedzieć, że niestety nie wiedzą jakie dzieło może zawierać ćmich astronautów. Myśl pozostała uwięziona w mojej głowie, do momentu, gdy, jak inne myśli rodzące się w czerwcu na działce kolegi, została wypłukana alkoholem.

Na szczęście moja głowa była zbyt mocna lub żołądek zbyt słaby - coś z myśli pozostało. Czaiła się w zakamarkach pamięci, by wyskoczyć w niespodziewanym momencie. Niestety zapytani koledzy z grupy nie znali gigantycznych kosmicznych ciem (lub nie chcieli się do wiedzy przyznać, za co ich nie mogę winić), więc zagadka pozostawała nie tylko bez rozwiązania, lecz także bez wielkich nadziei na to, że owe rozwiązanie kiedyś nadejdzie. Przełom jednak w końcu miał miejsce. Siedziałem wieczorem w domu, powoli przygotowując się do przygotowania do wyjścia, gdy zaskoczył mnie telefon. Po chwili poznałem jego przyczynę - było nią pytanie o to, jakim zaklęciem magowie świata Harry'ego Pottera rozpalali ogień. Przy braku własnej wiedzy odpowiedziałem posiłkując się googlami (Incendio) i wywołałem z pamięci dręczące mnie pytanie ezoteryczne - właśnie o ćmę. Niestety nikt z obecnych po drugiej stronie masztu telefonicznego nie znał książki, której bohater dotarł na ćmie na księżyc.

Minęło parę chwil, noc i dzień. W tym czasie zdążyłem podzielić się myślą z 2 kolejnymi osobami, bezskutecznie, aż w końcu dojrzało we mnie to, co posiano prawie dobę wcześniej. Internet wie dużo rzeczy, nawet niezwiązanych z seksem i tanimi lekami. Niezbyt długie szukanie przyniosło rezultat, czwarta strona wyników googli dla n-tej kombinacji słów 'ćma' i 'księżyc' zaprowadziła mnie do artykułu wspominającego prawie zapomnianą przeze mnie książkę.

Myśl znalazła ujście, a ja radość z tego, że jakąś sprawę, nawet tak błahą, zdołałem doprowadzić do szczęśliwego końca. Chciałem krzyczeć ze szczęścia, opowiedzieć o nim światu, ale przechodnie nie lubią ludzi krzyczących o księżycowych ćmach, więc zrobiłem coś wiele gorszego. Zebrałem całą historię, zasuszyłem w słowach i przypinam szpilką na blogu, niczym piękną ćmę w gablocie.




Kupcie swoim dzieciom książkę "Doktor Dolittle na Księżycu" (1928) - jeżeli można po mnie sądzić, to odrobina tej fantazji pozostanie z nimi na długie lata.